Zaznacz stronę

Pierwsze szkoły w Polsce zostały założone przez Kościół katolicki – i od samego początku, również wtedy gdy opiekę nad szkolnictwem i kierowanie edukacją przejęło państwo, było obecne szkolne nauczanie religii. Zmieniało się, tak jak zmieniały się realia kościelne, społeczne czy polityczne – ale cały czas w wykazie szkolnych przedmiotów religia była obecna. Ba, nawet zaborcy tego nie zmienili (chociaż oczywiście utrudniając katechezę oraz zwalczając Kościół katolicki).

Wyjątkiem w tej kilkusetletniej historii było niespełna 30 lat w PRL, gdy nauczanie religii zostało wyrzucone z polskich szkół – i nieustannie mnie dziwi, jak dziś niektórzy (włącznie z niektórymi tzw. katolickimi publicystami) twierdzą, jakoby w 1990 roku „wprowadzono” religię ze szkół, i to był błąd, bo „w salkach” przy parafii było lepiej… Nie, religia w 1990 roku wróciła (!) do szkoły, bo tam jest jej należne miejsce, zgodnie nie tylko z polską tradycją, ale również z nauczaniem Kościoła oraz standardami większości krajów Europy. Perspektywa powrotu do takiej rzeczywistości to jakiś absurd – choćby ze względów logistycznych i czasowych. Szkoła dzięki swoim możliwościom (choćby infrastrukturze) wykonuje zadania, które nie wiedzieć czemu miałyby być przeniesione gdzieś indziej.

To, co dzieje się obecnie, w kontekście zapowiedzi nowego kierownictwa resortu edukacji, jest zdumiewające – trudno mówić nawet o jakiejś dyskusji, bo władza chce w istocie rewolucyjne zmiany wprowadzać z determinacją godną lepszej sprawy, pogardliwie wypowiadając się o roli religii w edukacji i wychowaniu dzieci i młodzieży, nie pytając nikogo o zdanie (chyba, że środowiska politycznie i ideologicznie zaangażowane tylko po jednej stronie), pomijając zupełnie kwestię sytuacji dużej liczby nauczycieli, a także w sposób wątpliwy prawnie (chociaż w przypadku obecnego rządu nie powinno to nikogo specjalnie dziwić).

Pomysły Ministerstwa Edukacji Narodowej co do religii w szkole sprowadzają się do dwóch kwestii: zmniejszenia liczby godzin do jednej tygodniowo (obecnie są dwie godziny), oraz do braku wliczania oceny z religii do średniej ocen rocznych lub końcowych. Politycy rządzący resortem edukacji, w swoich wypowiedziach medialnych nie kryją się z tym, że najchętniej usunęliby całkowicie religię ze szkół, tłumacząc to nawet swoiście rozumianym „dobrem Kościoła”, czego chyba nie trzeba komentować.

Obie propozycje są: wątpliwe prawnie, nielogiczne, motywowane ideologicznie a nie merytorycznie, dyskryminujące uczniów, rodziców i nauczycieli, wprowadzające nieuzasadnione utrudnienia. Poniżej przedstawiam to w siedmiu punktach.

Po pierwsze: zmiany w rozporządzeniu określającym warunki i organizację nauki religii powinny być, według ustawy, podjęte w porozumieniu z przedstawicielami Kościoła katolickiego i innych Kościołów oraz związków wyznaniowych. Ministerstwo utrzymuje, że zmiany wejdą od września 2024 roku, bez rozpoczęcia jakichkolwiek rozmów ze stronami kościelnymi.

Po drugie: traktowanie religii nie jako pełnoprawnego przedmiotu szkolnego – a nauczycieli religii nie jako pełnoprawnych nauczycieli – jest nieuczciwe i nieprawdziwe, opiera się na przestarzałych stereotypach i uprzedzeniach. Więcej na ten temat napisałem w artykule TAK! Dla religii w szkole, do którego lektury zachęcam. W związku z tym brak wliczania oceny z religii do średniej jest nielogiczny – to jest przedmiot, na którym jest zdobywana pewna wiedza i umiejętności, oceniane taką samą metodologią i instrumentami, jak inne nauki humanistyczne. Lekcja religii jest przedmiotem nieobowiązkowym – ale to nie to samo, co przedmiot dodatkowy czy zajęcia pozaszkolne! Dla uczniów zapisanych na religię jest to przedmiot dokładnie taki sam, jak język polski, matematyka czy plastyka – ze wszystkimi tego konsekwencjami (z wyjątkiem braku wpływu oceny z religii na promocję do kolejnej klasy). Prawdopodobnie wszystko to zmierza do uczynienia z religii zajęć dodatkowych, co pozwoli „wypchnąć” ją z siatki godzin, co z kolei będzie miało przełożenie na organizowanie religii (będzie mogła być np. o 7 rano lub późnym popołudniem), oraz na sytuację nauczycieli tego przedmiotu.

Po trzecie: lekcja religii w szkole to jest ogromna wartość wychowawcza i edukacyjna – i chyba o tym mówi się dziś za mało. Owszem, niektórzy będą ślepi na takie argumenty, twierdząc że to indoktrynacja a nie żadna nauka, i rodzaj spotkania modlitewno-ewangelizacyjnego, który powinien mieć miejsce poza szkołą. Tymczasem lekcja religii – choćby dzięki temu, że jej program jest rozłożony na cały czas edukacji, od przedszkola po szkołę średnią – to przede wszystkim nieustanne przypominanie o wartościach. Oczywiście, że jest to nauczanie konfesyjne, związane z konkretną wiarą (i ukierunkowane na jej pogłębianie), ale spotkanie z Objawieniem ma tu prowadzić do kierowania się w życiu pryncypiami Dekalogu, które w gruncie rzeczy są wspólne dla wszystkich, nie tylko wierzących. Na lekcji religii nie oceniamy czyjejś wiary lub praktyk religijnych! Żaden inny przedmiot w szkole (poza etyką i ogólnymi treściami wychowawczymi w innych miejscach) nie jest tak mocno nastawiony na wychowanie do wartości – i rezygnacja z lekcji religii jest ogromną szkodą w tym aspekcie. Lekcja religii to także przedmiot niezwykle interdyscyplinarny, na którym uczniowie „łączą kropki” z pozostałych dziedzin: historii, geografii, języków, plastyki, muzyki, biologii, a niekiedy także matematyki czy fizyki, układając poszczególne drzewa w spójny i bogaty las. Wreszcie, religia w szkole zdecydowanie kształtuje i rozwija w uczniach kompetencje kluczowe, tak dziś istotne.

Po czwarte: zniechęcanie do lekcji religii (a tym w istocie są kaprysy polityków rządzących resortem edukacji) jest regresem, cofaniem się w rozwoju naszego społeczeństwa do czasów dawno i słusznie minionych. Polskie państwo samo określa siebie w konstytucji jako neutralne światopoglądowo i rzecz jasna nie jest wyznaniowe, tylko świeckie – jednak nie w znaczeniu laickości na wzór np. francuski, gdzie z małymi wyjątkami istnieje absolutny rozdział życia publicznego od religii, jej symbolów, obrzędów itd. – ale idąc tropem autonomii państwa i Kościoła jako sfer żyjących w przyjaźni, współpracujących ze sobą tam, gdzie idzie o dobro wspólne. Jedną z takich spraw jest prawo rodziców do wychowania dzieci zgodnie ze swoim światopoglądem i wyznawanymi wartościami. Państwo wspiera rodziców, albo wręcz świadczy im usługi, takie, do jakich mają prawo jako podatnicy. Lekcja religii w szkole jest naturalnym przejawem takiego prawa, a jej wycofywanie lub wyrzucanie – jego jawnym pogwałceniem.

Po piąte, co jest konsekwencją powyższego: utrudnianie uczestnictwa w lekcjach religii, albo zniechęcanie do nich, jest dyskryminacją ze względu na… religię właśnie, co dziwacznie wygląda w nowoczesnym społeczeństwie. Brak wliczania oceny z religii do średniej – będzie działać demotywująco. Obligatoryjne umieszczanie lekcji religii jedynie na początku lub końcu dnia – jest niesprawiedliwe i podobnie zniechęcające dla uczniów. Perspektywa konieczności zastąpienia skreślonej jednej godziny w tygodniu – godziną przeniesioną do parafii, będzie dużym utrudnieniem dla rodziców, którzy będą musieli zapewnić swoim dzieciom odrębny czas na takie zajęcia, oraz możliwości dotarcia (np. w przygotowaniu do I Komunii w trzeciej klasie będzie to koniecznością).

Po szóste: propozycja zmniejszenia liczby godzin z dwóch do jednej tygodniowo, ot tak, wszędzie – jest niemerytoryczna i dowodzi pobudek ideologicznych, bezmyślnego obcięcia „dla zasady”. Tymczasem jedna godzina tygodniowo sama w sobie nie jest czymś złym, i często w wielu szkołach już tak wygląda lekcja religii (za zgodą biskupa) – ale jest to spowodowane uzasadnionymi czynnikami, np. brakami kadrowymi, problemami przestrzennymi w szkole, lub klasami z wyjątkowo przeładowanym planem zajęć (np. w mojej szkole jest tak w przypadku klas sportowych). Jedna godzina w tygodniu ma jednak więcej minusów: poza koniecznością dostosowania (a realnie obcięcia) programu nauczania, powoduje że nauczyciel nie ma czasu np. na obejrzenie dłuższego filmu z dyskusją, rozłożenia pracy na dłużej, wyjście do kościoła itp. Z pewnością w klasach młodszych (edukacja wczesnoszkolna) nie ma żadnego uzasadnienia dla zmniejszenia liczby godzin religii.

Po siódme, last but not least: w tym wszystkim zapomina się o nauczycielach religii, zwanych potocznie katechetami (katecheza to szersze pojęcie niż lekcje religii w szkole). Obecnie większość z nich (60%) to osoby świeckie, spora część z nich to osoby w wieku 45-55 lat – w ich przypadku zmiana liczby godzin religii w szkole to ryzyko utraty pracy, albo znacznej części dochodów. Można się „ratować” zmianą kwalifikacji i np. nauczać innego przedmiotu, ale to nie zawsze jest takie proste. Zmiany tego typu mogą też powodować konflikty w środowisku nauczycielskim, bo w niektórych przypadkach, z racji różnych stopni awansu zawodowego, może się okazać że dyrektor szkoły będzie musiał pozostawić nauczyciela religii, kosztem nauczyciela innego przedmiotu, ale niższego stażem. Wreszcie pozostaje kwestia prestiżu zawodu nauczyciela i spychanie nauczycieli religii, jak wcześniej wspomniałem, do kategorii niepełnoprawnego nauczyciela, w pewien sposób ciała obcego, kogoś niemal z zewnątrz szkoły (ale oczywiście ze wszystkimi obowiązkami nauczycielskimi, a jakże). Tymczasem nauczyciele religii to dziś wysoce wykwalifikowani i wykształceni pracownicy oświaty, zobligowani w sposób wyjątkowy (w porównaniu do innych nauczycieli) do nieustannego kształcenia się i podnoszenia swoich kompetencji, przez np. obowiązkowe szkolenia.

Mam nadzieję, że wszyscy odpowiedzialni za edukację religijną (Kościół i rodzice) wezmą rzeczywistą odpowiedzialność za obronę lekcji religii w szkole.